Urodziłem się w Pińczowie w rodzinie nauczycielskiej: Ojciec z wykształcenia leśnik, uczył biologii w gimnazjum Pińczowskim całe swoje aktywne życie, Mama - nauczycielka wiejska z krótkim stażem do zamążpójścia. Szkołę Podstawową i cztery klasy gimnazjum ukończyłem w Pińczowie bez większych przerw, dzięki w miarę sprawnie działającemu tajnemu nauczaniu w czasie okupacji.
Ostatnie dwa lata liceum studiowałem w Kielcach w Gimnazjum imienia Żeromskiego. Ojciec uważał, że ze względu na moje uzdolnienia, powinienem zmienić szkołę na tę o profilu matematycznym. I tak szczęśliwie udało mi się ukończyć średnie nauczanie, gdy
zdałem egzamin dojrzałości i trzeba było zdecydować, jakie studia wybrać. Kierunki "atrakcyjne" wykluczałem, bo nie byłem "zorganizowany" i nie miałem zamiaru takowym być. Wybrałem matematykę - byłem przekonany że jest to kierunek, który daje mi najwyższą szansę przyjęcia na studia, i tak też było. Bez przeszkód zostałem przyjęty na matematykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie oczekiwałem wtedy innej przyszłości niż nauczyciela gimnazjalnego matematyki.
Program jaki przyszło mi realizować, przewidywał studia pięcioletnie, podzielone na dwie części: trzyletnie "studia zawodowe" z dyplomem zawodowym Matematyka oraz dwuletnie studia magisterskie. Ten drugi etap mogli kontynuować tylko ci studenci, którzy wyróżnili się wynikami pierwszego etapu i o dopuszczeniu do studiów magisterskich decydowała odpowiednia komisja. Ponieważ nie byłem studentem "piątkowym", to ten etap mojej "kariery" przeżywałem w dużym napięciu.
Na pierwszym roku studiów słuchaliśmy trzech wykładów: Profesor Ważewski wykładał analizę, Ksiądz Turowicz - algebrę i Profesor Szarski - geometrię analityczną. Gołym okiem było widać, że najważniejszym z tych wykładów była analiza. Profesor wchodził do sali w towarzystwie asystentów (zwyczaj obecnie raczej nieznany), którzy w grupach prowadzili z nami ćwiczenia i przeprowadzali sprawdziany w ciągu roku. Był to wykład dwuletni. Matematyczne pochodzenie Turowicza, to przedwojenny Lwów. Tam uzyskał stopień doktora. Na wykłady nasze dojeżdżał z klasztoru w Tyńcu pod Krakowem, gdzie był rezydentem. Na salę wykładową niemal wbiegał, żegnał się znakiem krzyża i zapisywał tablicę czytelnym tekstem. Jeśli ktoś potrafił zapisać to dokładnie, a takie koleżanki były wśród nas, to do egzaminu dysponowaliśmy "podręcznikiem". Profesor Szarski był wojennym uczniem Ważewskiego. W Krakowie, w czasie okupacji, funkcjonował podziemny Uniwersytet Jagielloński. Gdy nam wykładał był zatrudniony na stanowisku zastępcy profesora. Jego wykłady były równie eleganckie, jak sam wykładowca.
Natomiast wykłady Profesora Ważewskiego były odmienne, żywsze, jakby improwizowane na gorąco. Szukał kontaktu ze słuchaczami, zadawał pytania, bywało że kogoś obudził - ale rzadko, bo spać na jego wykładzie nie było łatwo. Na pierwszym roku byłem w grupie Stanisława Łojasiewicza, a na drugim - świeżo upieczonego magistra Andrzeja Plisia. Obydwaj byli wybitnymi uczniami Ważewskiego. W takim towarzystwie trudno było być "nieukiem".
Trzech kolegów było już asystentami. Zdzisław Opial, nieprzeciętny talent pod każdym względem, już od roku był asystentem profesora Ważewskiego, Włodzimierz Mlak związał się z profesorem Szarskim oraz Jan Bochenek zdobył jedno z tych miejsc, o które ja się starałem bez powodzenia i dożył emerytury przechodząc wszystkie szczeble kariery akademickiej na Politechnice Krakowskiej.
Niedługo jednak czekałem na dołączenie do wspomnianej wyżej trójki "szczęśliwców". Po zakończeniu pierwszego etapu studiów i dopuszczeniu do drugiego, spotkałem profesora Gołąba w Instytucie Matematyki UJ i ten zaproponował mi zatrudnienie w jego Zakładzie na AGH na stanowisku zastępcy asystenta. Objąłem to stanowisko 18 sierpnia 1952 roku. Pomimo okresu wakacyjnego, codziennie w dni robocze przychodziłem do pracy i zasiadałem przy przyznanym przez panią doktor Tryuk biurku, w jedynej ale dosyć pojemnej sali przeznaczonej dla asystentów Zakładu. Niedługo potem zastałem na biurku list od Profesora Gołąba, a w nim zadanie do rozwiązania. W rozwiązywaniu zadań matematycznych miałem już pewne doświadczenie, więc i to udało mi się rozwiązać. Przy najbliższej okazji poinformowałem Profesora, że zlecenie wykonałem. Nie był ciekaw szczegółów, tylko poprosił abym to rozwiązanie napisał, co oczywiście zrobiłem. Nic więcej nie słyszałem na ten temat, aż po dłuższym czasie dowiaduję się, że w banku mam pieniądze do odebrania. Zdziwiony byłem i pytam za co? Kolega jeszcze bardziej zdziwiony odpowiada: jak to za co? Za pracę, którą opublikowałeś. Nie pytałem dalej, tylko pobiegłem do banku po należność i dalsze wyjaśnienia zagadki. I faktycznie wziąłem 300 zł oraz dowiedziałem się, że opublikowałem wspólną pracę z Profesorem Gołąbem w Annales Polonici Mathematici. Czyż można myśleć o lepszej niespodziance? Jakby nie dosyć tego szczęścia, otrzymałem także nagrodę osobiście wręczoną przez Jego Magnificencję Rektora, Zygmunta Kowalczyka.
Już na pierwszym zebraniu Zakładu potraktowano mnie jako pełnoprawnego członka zespołu, i do podziału pozostałych do przeegzaminowania studentów uwzględniono również mnie. Bardzo cieszyłem się z kontaktów ze studentami, była to dla mnie dobra praktyka.
Pod koniec drugiego roku szkolnego Profesor Ważewski zaproponował, abym złożył podanie o aspiranturę, czyli trzyletnie stypendium dla uzyskania stopnia doktora. Propozycję tę przyjąłem oczywiście jako wyróżnienie. Tym samym, uzyskując to stypendium, moja umowa pracy z AGH nie została przedłużona.
Stresującą stroną aspirantury był fakt, że pierwszy rok z trzech przeznaczony był na studiowanie marksizmu z leninizmem zakończone egzaminem, którego pozytywny wynik był warunkiem koniecznym dalszego ciągu. Zakończenie nie było takie straszne. W komisji egzaminacyjnej byli także profesorowie z prawdziwego zdarzenia i egzamin był potraktowany z powagą na jaką zasługiwał.
Dwa następne lata były poświęcone nauce, tej w której aspirant zamierzał się specjalizować i pisać rozprawę doktorską. Pod koniec drugiego roku, Profesor zadał mi pytanie, czy mam już jakieś publikacje. Zaskoczony i zdziwiony powiedziałem, że nie. A to niedobrze, zauważył Profesor, a ja zrozumiałem, że powinienem mieć.
W tym dniu urodziła się Hania, druga w kolejności z pięciorga naszych dzieci, a jedyna, która brała udział w olimpiadzie matematycznej dwukrotnie, za pierwszym razem za namową ojca bez sukcesu, za to ze łzami. Stąd moje postanowienie, że nigdy więcej nie będę namawiał ani jej, ani żadnego innego z dzieci do udziału w tej imprezie, i postanowienia dotrzymałem. Natomiast Hania w tajemnicy spróbowała szczęścia ponownie i wygrała wstęp na studia matematyczne bez egzaminu. Studiowała informatykę.
Po zakończeniu aspirantury moim miejscem pracy został Instytut Matematyczny Polskiej Akademii Nauk. W niedługim czasie ukończyłem pracę doktorską. Nie była to najlepsza praca w moim dorobku. Zadanie jakie miałem do wykonania polegało na "sklejeniu" dwu pojęć, które tak naprawdę nie bardzo do siebie pasowały. Zadanie wykonałem, ale wynik nie mógł zachwycać, przynajmniej autora. Praca została opublikowana, przyjęta jako spełniająca warunki pracy doktorskiej, obroniła mój doktorat, ale nie miała dalszego "życia". Przynajmniej ja tego nie zauważyłem.
W październiku 1960 roku wyjechałem na roczny pobyt do USA na zaproszenie Profesora Lefschetz'a, który będąc już emerytem z Princeton University, stworzył bardzo prężny ośrodek badawczy, z zakresu równań różniczkowych, nazywany w skrócie RIAS. Ten pobyt był dla mnie szczególnie udany. Lefschetz poznał Ważewskiego na kongresie w Amsterdamie, gdzie Profesor Ważewski przedstawiał swoje Twierdzenie Retraktowe. To twierdzenie jest w pewnym sensie twierdzeniem flagowym autora. Częste pytanie jakie Ważewski stawiał wykładowcom, to: "Czy nie mógłby pan przeformułować przedstawiane twierdzenie tak, aby jego dowód był oczywisty?" Ten ideał osiągnął w Twierdzeniu Retraktowym. Lefschetz to docenił, co nie dla każdego jest łatwe. Zaraz po moim przyjeździe, Profesor Lefschetz "zlecił" mi zreferowanie metody retraktowej wraz z zastosowaniami. Na dwóch kolejnych posiedzeniach cotygodniowego seminarium przedstwiłem problem wszystkim członkom zespołu. Sam pilnie mnie słuchał, a po wykładzie niektórzy gratulowali mi "sukcesu", bo Lefschetz nie usnął ani na chwilę. W jego wieku przysypianie było naturalne.
Wcześniej, przed moim występem na tymże seminarium, wykład miał gość, profesor L. Markus, który przedstawił problem globalnej stabilności. Znane są warunki na to, aby rozwiązania równania różniczkowego zmierzały do punktu osobliwego, gdy znajdzie się w jego otoczeniu tak zwana lokalna stabilność. Trudnym problemem jest podanie warunków, przy których wszystkie rozwiązania zmierzałyby do jednego punktu. Markus przedstawił pewien przykład takich warunków. Mnie udało się podać ogólniejsze twierdzenie tego typu. Lefschetz nie szczędził pochwał. To także było punktem wyjścia dla owocnej współpracy z dwoma współuczestnikami P. Hartman'em i G. Meisters'em. Pierwszy był w Krakowie dobrze znany z literatury. Dorobiłem się wspólnej publikacji z każdym z nich. Przy redagowaniu pracy wspólnej z Hartmanem zaznaczałem te miejsca, gdzie zastosowanie twierdzenia retraktowego było naturalne. Myślę, że to go przekonało do tego wyniku, bo w monografii którą pisał w tym czasie umieścił także twierdzenie Ważewskiego.
Po moim powrocie do kraju, profesor Ważewski, po zapoznaniu się z moim twierdzeniem uznał, że jest to wystarczająco znaczący wynik do przedstawienia go jako rozprawę habilitacyjną. W roku 1962 habilitowałem się na podstawie pracy On the Global Stability of an Autonomous System on the Plane, opublkowanej w czasopiśmie Contribution to Differential Equation, które powstało w RIAS-ie.
Równie interesujący i owocny był mój drugi, dłuższy pobyt w Brown University w USA, od stycznia 1967 do kwietnia 1968 roku.
Pomiędzy tymi wyjazdami miałem stałe kontakty ze studentami, wykładając na AGH, będąc zatrudnianym na części etatu lub pracach zleconych. Jeździłem też z wykładami do Katowic i Warszawy. Kolega ze studiów na uniwersytecie, profesor Jakub Bodziony, namówił mnie, abym wygłosił na seminarium profesora Litwiniszyna cykl wykładów z probabilistyki, dziedziny z którą nie byłem bynajmniej "za pan brat". Nie potrafiłbym teraz powiedzieć z jakich źródeł korzystałem.
W roku 1970 byłem zaproszony do wygłoszenia sekcyjnego wykładu na Międzynarodowym Kongresie Matematycznym w Nicei. Jest to wyróżnienie cenione w środowisku matematycznym, jako pozytywna ocena osiągnięć zaproszonego.
Inne, nie mniej ważne osiągniecie rodzinne tej dekady, to powiększenie potomstwa o parę bliźniąt co oznaczało osiągnięcie "piątki" w tym względzie ale także spowodowało problem mieszkaniowy, którego rozwiązanie w Krakowie okazało się niemożliwe. Po propozycjach uczelni Gdańska, Katowic, Gliwic i Instytutu Matematycznego PAN w Warszawie, ta ostatnia oferta dla ważniejszej części rodziny wydała się najlepsza. Ceną za zaakceptowanie tej oferty dla głowy rodziny była zgoda na przyjęcie stanowiska dyrektora Instytutu. Tak więc od lipca 1970 roku zostałem dyrektorem i wkrótce potem obarczono mnie niełatwym międzynarodowym problemem.
Przed moim przejściem do Warszawy był rozważany problem utworzenia międzynarodowego ośrodka badawczego w Warszawie, pod auspicjami Akademii Nauk Krajów Socjalistycznych. Po moim przejściu do stolicy, w Paryżu odbyło się posiedzenie Ministrów Nauki, mające na celu rozwój nauki w krajach zaniedbanych w tej dziedzinie. Ówczesny minister nauki Polskiego Rządu, członek Akademii, słysząc o planach utworzenia międzynarodowej organizacji w ramach współpracy Akademii Krajów Socjalistycznych, zaoferował w Paryżu taki sam projektw ramach UNESCO. Spowodowało to poważne zamieszanie i kłopoty między Akademiami "zaprzyjaźnionych" (według ówczesnej nomenklatury) krajów. Drogą służbową otrzymałem polecenie dotrzymania "obietnicy" ministra. Wypełniliśmy ją jednorazową imprezą w ramach UNESCO.
Natomiast po podróżach do zaprzyjaźnionych ale i poważnie "zmieszanych" instytutów w Moskwie i w Budapeszcie, dwóch naradach ekspertów z bratnich Akademii, usunęliśmy powstałe nieporozumienia i uzgodniliśmy tekst umowy. W dniu
nastąpiło uroczyste podpisanie umowy i otwarcie drogi do owocnej współpracy Międzynarodowemu Centrum Matematycznemu imienia Stefana Banacha w Warszawie.
W 1992 roku, gdy jedna z Akademii zniknęła z mapy Europy, a inna uległa rozmnożeniu, skorzystałem z możliwości przewidzianej w umowie, i wypowiedziałem ją w imieniu naszej Akademii. Mniej więcej w tym samym czasie w Mądralinie pod Warszawą powołano do życia Europejskie Towarzystwo Matematyczne i wybrano jego władze. Prezesem został F. Hirzebruch, a piszący te słowa wice-, choć nie zdążyłem wyrazić na to zgody. Nie brałem udziału w naradach w Mądralinie, więc koledzy zawiadomili mnie telefonicznie, że jestem kandydatem i prosili o zgodę. Ponieważ wahałem się, dali mi czas do rana następnego dnia. Gdy rano zadzwoniłem ponownie, usłyszałem że spóźniłem się, bo już zostałem wybrany.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło: wykorzystałem tę sytuację aby dojrzałe Międzynarodowe Centrum Matematyczne oddać w opiekę młodego Towarzystwa. Profesor Hirzebruch miał bardzo dobrą opinię o naszym Centrum, więc przyjął tę propozycję z entuzjazmem, i "listem intencyjnym" sprawa została załatwiona. Jedyne zmiany dokonane to sposób doboru rady naukowej, przewodnictwo radzie oddano w ręce urzędującego Prezesa Towarzystwa. Centrum zyskało drugie życie.
Na tym zakończył się mój związek służbowy z Centrum, które nadal dobrze służy matematyce i zbliża się do swego 40-sto lecia.
Jednak największy mój sukces raczej polityczny niźli matematyczny, ale dla matematyki Polskiej ważny, jest związany z walką o utrzymanie kongresu ICM 1982 w Warszawie, pomimo pamiętnej daty
Dzień wcześniej wróciłem z Włoch, i kiedy pamiętnego dnia telewizja straciła głos i wizję, z miejsca zacząłem rozmyślać, co w tej nowej sytuacji mam zrobić z kongresem o tak zaawansowanych przygotowaniach.
Byłem świadom jednego, że jeśli odmówię dalszej pracy, to kongresu nie będzie w Polsce i mnie nie będzie na kongresie. Męczyłem się z tym problemem, kiedy tuż przed świętami Bożego Narodzenia spotkałem w Instytucie profesora Zemanka, Czecha, pracownika naszego Instytutu, który zapytał mnie, co z kongresem? Nie wiem - odrzekłem. On opowiedział mi, że o stanie wojennym dowiedział się w Pradze, z telewizji, w obecności gościa z Kanady, też matematyka. Ich spontaniczna reakcja na tę wiadomość była jednomyślna: Jeśli kongres się odbędzie, to będziemy w nim uczestniczyć.
Pomyślałem, że skoro uczestnicy są chętni to ja nie mogę ich zawieść. To może z pozoru błahe wydarzenie rozwiązało mój problem i zaraz po nowym roku skierowałem do władz Akademii pismo, z zamiarem kontynuowania przygotowań do Kongresu.
Z początkiem 1982 roku przyjechała delegacja władz Unii Matematycznej w składzie: Carleson - Prezydent, Lions - Sekretarz i Lehto Członek Prezydium, dla zbadania perspektyw Kongresu, a tak naprawdę Carleson miał uzgodnioną ofertę przeniesienia kongresu do Belgii i to było powodem jego przyjazdu, jak sądzę. Nie pytałem się, jak on to sobie wyobrażał, tylko po prostu odmówiłem zgody uczestniczenia zarówno w roli gościa jak i organizatora. Nie zgodziły się na to także władze Akademii do których Carleson chodził w moim towarzystwie. Był tą moją postawą bardzo zawiedziony, i dał temu wyraz tuż przed powrotem.
Następnie odbyło się zebranie naszego Komitetu Organizacyjnego. Uzgodniono na nim, abym się zgodził na przeniesienie Kongresu o rok, jeśli taka będzie potrzeba. Było to przed moim wyjazdem na wcześniej ustalone posiedzenie Komitetu Wykonawczego IMU. Istotnie Komitet Wykonawczy postanowił, że w zaplanowanym terminie odbędzie się zebranie Zgromadzenia Ogólnego IMU zgodnie z ustalonym kalendarzem i programem (sierpień 1982). Zebranie to było konieczne także ze względów statutowych. Sprawa kongresu będzie na nim dyskutowana, wreszcie nazwiska laureatów nagród zostaną ujawnione.
Istotnie dyskusja nad losem Kongresu była dość długa i emocjonująca. Właściwie dyskutowano dwa poglądy. Przewodniczący delegacji USA George Mostow uważał, że w kraju, w którym są więzieni obywatele ze względów politycznych nie można urządzać takich imprez jak kongres, gdyż jest to nieetyczne. Ja natomiast twierdziłem, że jeśli zaprosiliśmy gości, a w międzyczasie warunki uległy zmianie i nie są takie jakich byśmy chcieli, mimo to goście nadal chcą przyjąć zaproszenie i przyjechać, to nie mogę przed nimi "zamykać drzwi".
W czasie długiej dyskusji głos zabierało wielu delegatów. Andrzej Schinzel powiedział dwa może trzy zdania. Na pewno była to najkrótsza wypowiedź ale przemyślana i ważna. Z tego powodu "cytowana" w całości w tekstach jakie się ukazywały na i po kongresie, tyle tylko że niektórzy "cytowali" nie to co powiedział Schinzel tylko to co autorowi wydawało się, że zapamiętał z jego słów. Andrzej to korygował, nie zawsze jednak z pozytywnym skutkiem.
Nie mogę i nie chcę posługiwać się cytatami, a jedynie odnotuję jakie miałem wrażenia i jakie wnioski nasuwały mi się z tej dyskusji. Wniosek był jeden. Mój punkt widzenie zdobywa większość. Zostało to potwierdzone przez delegata Wielkiej Brytanii Adams'a, który w pewnym momencie powiedział, że gdy jechał na to zebranie nie był pewien czy będzie chciał uczestniczyć w tym kongresie, ale teraz nie ma już wątpliwości i zaproponował rezolucję stwierdzającą, że Kongres Warszawski powinien się odbyć w 1983 roku. Spowodowało to dalszą dyskusję, teraz dotyczącą sformułowania rezolucji Adams'a, aby ją w jakimś sensie złagodzić. Czas biegł i Carleson, obok którego siedziałem szepnął mi, że chyba musi zakończyć dyskusję i poddać pod głosowanie rezolucję Adams'a. Chyba mu przytaknąłem. Gdy zarządził głosowanie, poprosiłem o głos. Powiedziałem: wyczuwam że wynik głosowania będzie dla mnie korzystny, równocześnie nie oczekuję aby był jednomyślny. Nie chciałbym organizować kongresu gdy część delegatów, może nie tak mała, jest przeciwna. Dlatego proszę aby nie głosować tej rezolucji, a decyzję powierzyć Komitetowi Wykonawczemu, gdy ten zbierze się w listopadzie. Ponieważ członkowie Komitetu nie reprezentują kraju ani organizacji matematycznej z której pochodzą, stąd ich decyzja, jakakolwiek będzie, nie pociągnie za sobą niepożądanych skutków. Reakcja była natychmiastowa. Profesor Adams wycofał swoją rezolucję. Carleson zamknął posiedzenie, ale wcześniej szepnął do mnie: You saved the day! Nie zdążyłem wstać z krzesła, gdy za mną stali z gratulacjami Adams i Blackwell, delegat USA. Ciekawa była reakcja pozostałych. Mostow zapytał, kto mnie nauczył takiej dyplomacji? Kuratowski - odpowiedziałem. Ulam powiedział: ale z pana trybun, i dodał - kto to taki ten Mostow? Gehring witając się z żoną na przyjęciu wieczorem powiedział: Your husbent is the hero of the day. Do piątego, którego znałem ze słyszenia, podszedłem następnego dnia i zapytałem, co sądzi o wczorajszym posiedzeniu. I don't know what to think, if I knew you then I would know what to think - odpowiedział.
Był to mój sukces i tylko mój. W gronie członków Komitetu byłem izolowany, ze mną nie dyskutowało się problemów poza posiedzeniem. W sytuacji, gdy przedstawiciel Rosji nie pokazywał się systematycznie, pozostawałem jako jedyny przedstawiciel "strony przeciwnej". Okres po posiedzeniu sierpniowym nie nastrajał optymizmem.
odbyło się zebranie Komitetu Wykonawczego IMU. Jedynie potwierdzenie wizyty Ojca Świętego na wiosnę 1983 roku i zapowiedź zwolnienia Wałęsy dawały nadzieję na pozytywne rozstrzygnięcia w sprawie Kongresu. Na zebranie to jechałem wraz z Carleson'em, który wcześniej przyleciał do Warszawy i rozmawiał z premierem Rakowskim, uzyskując zapewnienie, że w lecie 1983 roku nie będzie już stanu wojennego. Niedługo po rozpoczęciu zebrania, nieoczekiwanie na salę wszedł prof. Prochorow, zastępca przewodniczącego Komitetu. Była to pierwsza jego obecność na zebraniu Komitetu. Wygłosił bardzo rozsądne przemówienie, uzasadniające celowość odbycia kongresu w Polsce. Jak pisze Lehto w swojej historii IMU, to wystąpienie faktycznie przemówiło do zebranych i właściwa decyzja została podjęta. Moja zasługa w tym, że dopominałem się o obecność Prochorowa na zebraniach, ale podejrzewam, że Akademik Nikolski miał w tym swój udział. Również jego zasługą była obecność obu wykładowców plenarnych z Rosji i wyjątkowo licznej gru py uczestników z tego kraju. Tak więc powyższa data ma pełne prawo, aby zaliczyć ją do szczęśliwych. Podobnie poprzednią datę mogę uznać za szczęśliwą, bo dzięki wydarzeniom tego dnia mogłem się później przekonać jak dobrym jestem politykiem. Idąc tym tokiem rozumowania, nie mogę pominąć największego szczęścia jakie mnie spotkało w życiu - moja żona. To jej zawdzięczam, że mogę chwalić się pięciorgiem potomstwa i to, że zmieniliśmy Kraków na Warszawę. Na końcu tego łańcucha jest jeszcze jedna szczęśliwa trzynastka, ta najważniejsza,
Opłatek 2008 w IMPAN. Prof. Czesław Olech (w środku). Profesorowie Stanisław Janeczko (z prawej) dyrektor Instytutu i jego zastępca Łukasz Stettner (z lewej).